wtorek, 15 stycznia 2013

Szpital


Większości zdarzeń z tego czasu wolałabym nie pamiętać. Ale to zawsze tak jest, że spotyka nas to, czego nie chcemy, prawda? Te niemiłe wspomnienia też przychodzą nieproszone. No właśnie, moje też. Jeśli kogoś tą notką przestraszę – przepraszam, ale tak to wszystko wyglądało…
Zaczęło się od zwykłego przeziębienia. Tylko, że ja w dzieciństwie bardzo często chorowałam i od razu lądowałam w szpitalu z zapaleniem płuc, albo innym paskudztwem. Tak było też tym razem.
Był 08.02.2000 roku, kiedy trafiłam do szpitala położonego najbliżej (ok. 20 km.) od mojej miejscowości. Pamiętam, jaka byłam wtedy słaba. Leżałam z maską tlenową na twarzy i patrzyłam błagalnie na mamę. Niemo błagałam ją, żeby mnie stamtąd zabrała. Ja chciałam do domu. Niestety. Domu i rodziny nie zobaczyłam jeszcze długo.
Chyba dwa dni później, może dzień, zostałam przewieziona do innego szpitala, trochę dalej. Tego dnia nie zapomnę chyba nigdy. Podróż karetką, podczas której nie wiedziałam, co się dzieje. Dlaczego mnie przenoszą? Przecież czułam się już lepiej… Pamiętam te wszystkie badania, prześwietlenia klatki piersiowej, kiedy to szukałam wzrokiem mamy. Możecie sobie pomyśleć, że byłam lub jestem mamincórcią, trzymającą się maminej spódnicy. Ale ja miałam wtedy niecałe 9 lat, do cholery! Zawsze byłam wstydliwa i bałam się obcych ludzi, więc to chyba normalne, że w tych wszystkich lekarzach i pielęgniarkach, skakających przy mnie cały dzień nie widziałam przyjaciół? Oni wtedy byli źli. Wpychali mi do gardła jakieś rurki i odsysali wydzielinę z oskrzeli. (chciałam Wam pokazać, jak to wygląda, ale chyba nie ma tego w Internecie.) Pamiętam, jak się przy tym wierciłam. Chciałam, żeby przestali. Ale spokój miałam dopiero późnym popołudniem, kiedy w końcu położyli mnie na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej, zwanym jako OIOM. Zawsze w myślach ich za to opieprzałam, bo przecież jak to tak? Powinno być OJOM. Dopiero później załapałam, że to skrót i musi być tak pisane. W każdym bądź razie mój spokój nie trwał długo. Pamiętam chyba pierwszą noc w samotności pod takim dziwnym namiotem. Namiot tlenowy to się nazywało. Takich nocy było więcej, ale wtedy już byłam po próbach odłączania od respiratora, pod który podłączyli mnie 11.02.2000, choć podobno broniłam się przed tym rękami i nogami. Ja naprawdę dobrze się czułam! Ale lekarz twierdził, że kiedy kaszlę, odczuwam ból i respirator jest potrzebny. Nie pamiętam tego, mama opowiadała to mi, albo komuś w mojej obecności. Ja, po pierwszej nocy spędzonej na tym okropnym oddziale, widzę czarną plamę, a potem budzę się sama na sali, z dziwną rurką w ustach, podpięta do czegoś równie dziwnego. Pierwszą moją myślą było „gdzie jest mama?”. Miałam szczęście, bo w sali obok (każdą salę dzieliła szyba) był poranny obchód. Jedna z pielęgniarek na mnie spojrzała, a ja kiwnęłam głową, żeby do mnie przyszła. Chciałam poprosić, żeby zadzwonili po mamę, ale ta rurka uniemożliwiała mi mówienie, mogłam tylko ruszać ustami, ale wtedy nikt mnie nie rozumiał. Zostawili mnie, a ja czekałam. Mama szła do mnie na ugiętych kolanach. Nie wiedziała w jakim stanie mnie zastanie, a dodatkowo lekarz jej powiedział, że mogę jej nie poznać, ponieważ byłam usypiana przez kilka dni. Podobno „kłóciłam” się z respiratorem. On wtłaczał we mnie powietrze, a ja chciałam oddychać sama. Mamę poznałam, pamiętałam, kim jest Jowita, Renata i Rafał (moje rodzeństwo). Pamiętałam wszystko. Lekarz był w szoku, że mając tę rurkę, mówię. Nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale po kilku dniach zaczęłam cichutko mówić. Nawet była sytuacja, kiedy lekarz rozmawiał o mnie z jakimś swoim kolegą. To było coś takiego:
- Ty widziałeś kiedyś, żeby człowiek z rurką intubacyjną mówił? – lekarz.
- Nie.
- A ona mówi!
Takim oto sposobem stałam się sensacją oddziału. Nie dość, że byłam najstarsza, bo reszta pacjentów to noworodki, to jeszcze gadałam. Kilka razy próbowali mnie odłączać od respiratora, żebym mogła wrócić w pełni do siebie, ale wytrzymywałam góra kilka dni. Potem była szybka intubacja i reanimacja, której też nie pamiętam. Zresztą to dobrze, bo to na pewno nie jest miłe uczucie. Po kilku tygodniach miałam zabieg, który nazywa się tracheostomia. Może nie będę opisywać, na czym to polega. Opiszę dzień po, który najbardziej utkwił mi w pamięci. Byłam tak obolała, że jechałam na morfinie, a chyba nie muszę mówić, jak silny to jest lek? Nie pomagało. Bolała mnie szyja, głowa, z tego, co pamiętam, to mówiłam, że nawet oko mi pulsuje. Gdzieś po trzeciej morfinie przyjechała mama, a ja wreszcie zasnęłam. Następnego dnia było lepiej. Przez te dwa-trzy miesiące byłam chyba codziennie kłuta, bo pobierali mi krew. Mama mówiła, że jestem już tak poraniona, jak Jezus, a ja się śmiałam, że jak wrócę do domu, siostry będą całować każdy pokłuty paluszek, rączkę. Mama była u mnie codziennie i siedziała całe dnie. Nie jadła, nie piła, a kiedy była w domu, nie mogła spać, bo nie słyszała dźwięków aparatury. Często pytałam, kiedy wrócę do domu, a ona odpowiadała, że już niedługo, a tak naprawdę sama nie wiedziała. Podobno zawsze po tym pytaniu mój stan się pogarszał. W końcu mama zabroniła mi o to pytać. Ja dalej pytałam, tyle że w myślach. Miałam odleżyny w różnych miejscach. Po jednej do tej pory mam ślad, który znajduje się z tyłu głowy, przez co nie mogę mieć krótkich włosów. W końcu przydzielili mi nauczyciela. Musiałam mieć religię, bo strasznie chciałam podejść do Pierwszej Komunii Świętej, która odbyła się na szpitalnym łóżku. Przyjechała do mnie wtedy nie tylko mama, ale i siostry, brat. Wpuścili nawet 1,5-rocznego siostrzeńca, a to jest oddział, na który dzieci nie mogą wchodzić. Jedyną osobą, której mi wtedy brakowało był mój ojciec, który podczas całego mojego pobytu w szpitalu odwiedził mnie dwa, może trzy razy. Mama zawiozła mu zaproszenie na moją Komunię, ale albo to olał, albo moja „kochana babcia” mu go nawet nie przekazała. Zawsze buntowała go przeciwko mnie i mamie. To przez nią kilka razy się mnie wyparł. Po prostu mówił, przysyłał pisma, w których twierdził, że nie jestem jego córką. Ba! Raz przyszło pismo, w którym było napisane, że jest bezpłodny, bo uwaga, w wojsku „przeszedł świnkę morską”. No dobrze, że nie przeleciał… Akurat była wtedy u nas moja ciocia, jego siostra. Mama pokazała jej to pismo, a ona, po przeczytaniu go, zaczęła się głośno śmiać. Od razu powiedziała, że ojciec sam by tego nie wymyślił. Że to pomysł ich matki. Nie potrafię nazwać jej babcią…
Ale wróćmy do szpitala. Ogólnie te dwa-trzy miesiące były dla mnie koszmarne. Znów były próby odłączania mnie od respiratora. W dzień mojej Komunii, moja ulubiona Pani doktor, odłączyła mnie także na noc, co, pomimo mojego braku snu, miało zadowalający efekt. Kilka dni później wróciłam do tego bliższego szpitala, gdzie znów coś złapałam. Koło się zamknęło. Znów byłam chora, znów nie mogłam oddychać. Było prawie to samo, tylko bliżej domu. Po jakimś czasie znowu „uczyłam się oddychać”. Na początku miałam być odłączana tylko przy mamie, żebym czuła się bezpiecznie, jednak z czasem lekarze postanowili mnie tego bezpieczeństwa pozbawić. Oddychałam od rana do wieczora. W końcu nie wytrzymałam. Prosiłam, błagałam ordynatora, żeby podłączył ten cholerny respirator. Że chociaż na pół godziny, a potem znów mnie odłączy. Mama też mu mówiła, że ja naprawdę już nie mam siły, ale on powiedział, cytuję:
- Ona owinęła nas sobie wokół palca.
I wyszedł z oddziału. Płakałam, waliłam głową w materac, łapiąc coraz płytsze wdechy. W końcu moje serce odmówiło współpracy i przestało bić. Lekarza nie było, pielęgniarka nie mogła bez jego zgody włączyć respiratora i mnie podłączyć. Na szczęście przyszedł. Reanimacja i te sprawy. Więcej nie próbowali mnie odłączać, a jeśli już, to bacznie mnie obserwowali i kiedy mówiłam, że już nie mogę – wierzyli mi.
Sytuacji, kiedy się dusiłam było kilkadziesiąt, bo albo te próby, albo respirator sam się odłączał (tak, to jest możliwe), albo rurka była zapchana wydzieliną, a nie było nikogo w pobliżu, więc nie miał jej kto odśluzować, czy jak ja to mówię – odessać.
Po jakimś czasie przenieśli mnie na oddział dla osób przewlekle chorych. Mama tylko raz pojechała do domu. Kiedy przyjechała następnego dnia, zastała mnie siną i zapłakaną, bo pielęgniarki nie potrafiły mnie odessać. Obiecała sobie, że więcej mnie nie zostawi i spała tam ze mną. Na krzesłach. Możecie sobie wyobrazić, jak niewygodne to było. Tam byłam około 10 miesięcy. W międzyczasie czasie zawitałam do Centrum Zdrowia Dziecka, ponieważ dowiedziałyśmy się, że jest możliwość wypożyczenia respiratora do domu. Ja zakwalifikowałam się do tego tak jakby programu, został przeprowadzony wywiad ze mną i z mamą, były robione zdjęcia (o ja biedna!), a potem to wszystko poszło do jakiejś tam gazety. Tak, tak, byłam sławna. Czekałam, aż w Centrum zwolni się miejsce. Tylko, że żeby wtedy zwolniło się miejsce, trzeba było czekać na czyjąś śmierć, albo „cudowne uzdrowienie”, co było raczej niemożliwe. No, to pomyślcie, co ja wtedy czułam. Z jednej strony się cieszyłam, bo niedługo wrócę do domu, a z drugiej…
W Centrum Zdrowia Dziecka spędziłam dziewięć dni, w ciągu których ja przyzwyczajałam się do nowego respiratora, a moja mama przeszła krótkie szkolenie na jego temat. Tam też poznałam smak szpinaku. Do tej pory na samą myśl o nim mnie mdli.
Po powrocie do Końskich (20 km. od mojej miejscowości, jakby ktoś nie wiedział) nadal nie mogłam wrócić do domu, bo trwał remont. Któregoś wieczoru mama musiała pojechać do domu, a mnie miał pilnować „sąsiad” z sali naprzeciwko. Ale do niego przyjechał kolega, a ja… po raz kolejny byłam jedną nogą na tamtym świecie. Jedna z rureczek przy respiratorze (były trzy – główna, najgrubsza i dwie cieniutkie – jedną dopływał tlen, a drugą wracał) pękła i tlen sobie uciekał. Znów trafiłam na OIOM, choć lekarka, która miała tam dyżur, nie chciała mnie przyjąć. Dopiero moja siostra coś jej tam nagadała i się zgodziła. Wiem, że myliłam wtedy miejsca, ludzi. Efekt niedotlenienia mózgu. Po kilku dniach wróciłam do siebie (po części, bo po tym niedotlenieniu mam problemy z pamięcią) i tym samym na  tamten oddział.
Któregoś pięknego dnia, po 2,5-letnim pobycie w szpitalu, wróciłam do domu.
___________________________________
A tutaj macie dwa zdjęcia:
to miałam w ustach
a z tym żyję od prawie 13 lat

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Dzieciństwo


Tego okresu zbytnio nie pamiętam, raptem takie urywki, kiedy to siedziałam na swoim czerwonym krzesełku
takim jak to
i bawiłam się lalkami. Albo kiedy mama, lub siostra trzymały mnie pod paszkami, a ja dreptałam. Czasem goniłam sąsiadkę po klatce schodowej. To były czasy… Wtedy byłam dużo sprawniejsza niż teraz. Ale może od początku…
Ograniczoną sprawność ruchową miałam zawsze. Dokładną historię mojej choroby zna chyba tylko moja mama. Słyszałam to co prawda z kilkanaście razy, ale nawet, gdybym opisała Wam to wszystko punkt po punkcie, większość z Was nie wiedziałaby o czym mówię. Dlatego to ominę, a wymienię najistotniejsze fakty.
Według lekarzy miałam być zawsze roślinką – nie wiedziałabym, co się wokół mnie dzieje, nie mówiłabym, a jedzenie byłoby mi podawane prosto do żołądka. Tylko, że ja lekarzy przechytrzyłam i zaczęłam się poruszać, mówić, a w wieku pięciu lat podobno już czytałam. Pamiętam sytuację, kiedy to w swoim pięknym wózeczku wracałam z mamą z ośrodka zdrowia po pobieraniu krwi i powiedziałam jej, że na budynku sklepu ktoś napisał brzydkie słowo. Mama obszukała się tego napisu chyba z pięć minut i nie widziała. Nawet myślała, że po tym badaniu coś mi się stało i mam omamy. A to naprawdę tam było! I mama wreszcie to zauważyła i była ze mnie dumna, że jestem taka zdolna. Kiedy zaczęłam szkołę, w której nigdy nie byłam, ponieważ mama bała się, że wśród większej grupy będę wiecznie chora, a potem mój stan się pogorszył i cały czas miałam nauczanie indywidualne, ja umiałam już płynnie czytać. Pisać nie mogłam, gdyż moje ręce były zdolne tylko przesuwać karteczki ze słówkami, które przygotowywały mi nauczycielki. Chociaż… Makijaż to ja sobie robiłam perfekcyjny! No, ale ja nie o tym.
Nie pamiętam, kiedy „dorwał” mnie paraliż i nie wiem, jak to się stało. To widzę jak film. W jednej scenie siedzę i się bawię, a w drugiej już proszę się o podrapanie np. nosa, bo jedyne, czym mogę ruszać, to głowa. I tak jest do tej pory, tyle że teraz jest dodatkowa przeszkoda...

Przedstawienie


Cześć! Mam na imię Katarzyna (ale nie lubię, gdy ktoś zwraca się do mnie tak oficjalnie, bo to za poważnie. Wolę Kasia) i mam 21 lat. Wiem, stara jestem. Słyszę to od jakichś dwóch lat w swoje urodziny.
To nie jest mój pierwszy blog, za to pierwszy taki poważny – o mnie. Poznacie w nim moją historię, spory fragment mojego życia. Moja przyjaciółka (i bratowa zarazem) twierdzi, że to będzie wyciskacz łez. Cóż, nie wiem. Na razie jednak napiszę Wam coś o sobie.
Jestem… Podobno zabawna. No dobra, czasem sypnę takim tekstem, że sama się śmieję. Nie lubię i nie umiem pisać/mówić o sobie. Chyba jak każdy. Na pewno wesoła. Niektórzy się dziwią, że mimo przeszkód, o których napiszę Wam w kolejnej notce, potrafię się uśmiechać, żartować i ogólnie cieszyć życiem. ta jasne, najchętniej skoczyłabym z okna. Na pewno mam wybujałą wyobraźnię. Stąd moje hobby, którym jest pisanie opowiadań, rozmowa z różnymi ludźmi i słuchanie muzyki. Najlepiej jest robić to wszystko jednocześnie. Wtedy jestem happy! O filmy i inne tego typu rzeczy nie pytajcie. Rzadko coś oglądam. Zdecydowanie wolę pisać i „śpiewać” razem z głośnikami mojego laptopa, hehe.
Mam starsze rodzeństwo. Dwie siostry w wieku 34, 35 lat, i brata (30 lat). Dopóki najstarsza siostra nie urodziła syna, byłam najmłodsza, co baaardzo mi odpowiadało, bo wszystko, co małe, ładne i słodkie było kojarzone ze mną. Teraz już nie. Kiedyś rodzeństwo dzieliło się wszystkim ze mną. Teraz to ja muszę się dzielić z małymi siostrzeńcami i bratankami. (mam ich pięcioro – siostra ma 2,5-letnią córeczkę Lenę, 4,5-letniego syna Wiktora i 13-letniego Dawida, z którym ciągle się wyzywam. Brat ma dwóch synków – 4-letniego Patryka i 2-letniego Huberta, którego jestem chrzestną :D) Mówię Wam. Dorosłe życie jest okrutne – nie pchajcie się w to. Czasem chciałabym mieć znów 16 lat. A jak mi mówili, że po skończeniu 18 już nie będzie tak fajnie, to nie wierzyłam. Chciałam być dorosła i móc sama o sobie decydować. I co? Nadal nie mogę, bo jestem skazana na innych. Kto mnie zna, ten wie o czym mówię.